Druga półwka w życiu.
Mamy jedno życie. Czasem długie, czasem krótkie. Rozrywkowe albo ponure. Jedni z nas mają co wspominać na starość albo będą mieli a inni będą żałować swoich straconych lat i tego, że w życiu zabrakło im odwagi aby walczyć o swoje wspomnienia na starość. Życie jest jedno i czasem w nim przychodzi taki moment, gdzie stajemy przed wyborem między szczęściem a strachem, ja stanęłam i strach był silniejszy 😞. Dwadzieścia lat temu poznałam faceta, był idealny, spotykaliśmy się ale w poważny związek nie chciał wchodzić, bo jak to twierdził jeszcze się nie wyszumiał. Pewnego razu, z minuty na minutę zamilkł, przestał odpisywać na sms-y. Odpuściłam sobie, stwierdziłam nie to nie, chociaż w środku bolało i mocno to się przeżyło ale z czasem ból był lżejszy. Poznałam kogoś innego, ale ten był cały czas w głowie i sercu. Któregoś razu stwierdziłam, że napiszę, może mnie jeszcze pamięta, przecież to tylko rok minął. Okazało się, że numer oddał bratu, ale na szczęście brat był tak uprzejmy, że podał numer do niego. Zebrałam się na odwagę i napisałam, no co raz się żyje. Odpisał, pamiętał. Wyjaśniliśmy sobie dlaczego zamilkł. Okazało się, że uciekl bo się bał. Pisaliśmy codziennie, wiedział wszystko co u mnie, że planuje ślub, że wystarczy jego jedno słowo a do ślubu nie dojdzie. Była u niego walka wewnętrzną, czy być szczęśliwym czy dać obawą wygrać. Nie powiedział tego ważnego słowa, do ślubu doszło. Ja wyjechałam ale pisaliśmy dalej codziennie. Po roku wróciłam bronić prace na studiach i już zostałam, bo się okazało, że mój wtedy mąż znalazł sobie tam inną. Podjęłam decyzję, że się rozwiode i złożyłam pozew. Nabrałam odwagi i pojechałam to tego pierwszego, tej swojej pierwszej miłości. Oboje chcieliśmy być razem, ale znowu życie rzuciło kłody pod nogi😞 na jakiś czas urwał się kontakt, tęskniłam bardzo. Odezwał się po jakimś czasie, ale ja znowu z kimś się spotykałam, więc było tylko pisanie. Ale i ten związek się rozpad. Pisaliśmy gadaliśmy byliśmy pewni, że życie razem nam jest pisane, tylko że on się dalej bał. Przeżył ze mną kolejny mój związek, który też się rozpadł a jemu w między czasie też się rozpadało, bo dowiadywały się jego dziewczyny, że ja istnieję. Pisały do mnie, że mam dać mu spokój, ale ja nie potrafiłam żyć bez niego, był dla mnie jak tlen. Wtedy dotarło do nas, że nie będziemy szczęśliwi w innych związkach i byliśmy razem. W pewnym momecie po tylu przejściach w życiu się wystraszyłam tego, że może być za idealnie i odeszłam. Oboje to strasznie przeżyliśmy. Nie szło spać, jeść, człowiek przybity chodził. Nabrałam odwagi pojechałam, przeprosiłam i się pogodziliśmy. Wiedziałam, że to moje największe szczęście w życiu jakie mogło mnie spotkać. Życie bywa okrutne i nie dało się nam sobą długo nacieszyć. Były partner zaczął mieszać, mącić wodę i z obawy żeby się nie pozabijali stwierdziłam, że wolę być sama z dzieckiem niż bać się ciągle. Zakończyłam tą 17 letnią miłość ale tylko w jednym obliczu swojego życia, w tym na zewnątrz. Moje wewnętrzne ja dalej go kochało, dalej chciało być obok niego, przytulić, usnąć w jego ramionach bo tam człowiek czuł się bezpiecznie, ale strach jest silniejszy. Milczałam ponad rok, bo obiecałam, że jak odejdę to się już nie odezwę (nie raz chciałam napisać i do teraz tego bardzo żałuję). Znowu przyszedł czas odwagi napisałam, odpisał, że nie raz też chciał napisać, ale się bał. Pisal, że to już za późno żeby coś ratować, a ja mu, że wystarczyło napisać a bym była i że dalej go kocham. Dostałam odpowiedź, że on też i to była jego przed ostatnia wiadomosc do mnie. Okazało się, że po naszym rozstaniu, przestał dbać o siebie, wyniszczał się od środka. Miał maskę na twarzy, że wszystko jest ok, a w środku wrak człowieka. Wyniszczył się doszczętnie. W piątek napisał, że jest w szpitalu i nastała cisza. Nie wiedziałam co jest, co się dzieję. Do jego rodziców głupio było mi jechać. Moja przyjaciółka zaczęła szukać jakiś informacji i znalazła. Pamiętam to jak dziś. Kładłam się spać bo na rano do pracy, a ona mi przesłała jego nekrolog. Jak to zobaczyłam poczułam jak połowa mnie umiera, odchodzi, znika. Pojawia się rozpacz, żal do siebie, że to z mojej winy. Do pracy chodziłam jak nemo. Przestałam z kim kolwiek w pracy rozmawiać, siedziałam u siebie, zrobiłam swoje i szłam do domu. Pojechałam do jego rodziców w czwartek okazało się, że dzień wcześniej był jego pogrzeb. Od nich się dowiedziałam wszystkiego. Na cmentarz jeździłam przez trzy miesiące codziennie i nie wierzyłam, że go już tu nie ma. Do tej pory w to nie wierzę, a minęło już półtora roku. Zabrał ze sobą moje szczęście, moją umiejętność kochania, nie potrafię zaufać żadnemu facetowi. Żyje bo żyje, na twarzy maska, uśmiechniętej szczęśliwej kobiety mającej prawie wszystko (dom, dzieci, prace, samochód), ale brak najważniejszego, żeby mieć z kim się dzielić szczęściem na starość, wspomnieniami z młodości. Życie jest kruche i tylko jedno. Więc jeśli ktoś to przeczytał i też ma taką drugą połówkę to niech nie rezygnuje ze szczęścia i niech strach i obawa przed utratą czegoś materialnego nie pozbawiła go wspomnień na starość i bycia szczęśliwym.